top of page
Moje historie: Blog2

Rzeka dzieciństwa

  • Zdjęcie autora: Renata
    Renata
  • 26 mar
  • 4 minut(y) czytania

Przyznam, że mam stracha przed komentowaniem literatury najnowszej. Po trochu łapię mnie trauma z kursów kulturoznawstwa, na których wybrane lektury w ogóle mi nie podchodziły, ale jakoś trzeba było na siłę odnajdywać w nich drugie dno, znaczenie podjętych tematów i wybranego stylu. Jak jednak poszukiwać z przekonaniem, skoro w ogóle nie czułam się przekonana.


Nie będę mydlić oczu, jak to mi się zdarzało robić na egzaminach ustnych, kiedy zupełne nieprzygotowanie tuszowałam bezwzględnym wygadaniem. Raz tylko profesor upomniał mnie i nakazał udzielać jasnych odpowiedzi. Dokładnie jak w skeczu Kabaretu Moralnego Niepokoju, „Egzamin z historii”. Powiem wprost, nie czuję się w ogóle, chociażby prosperującym ekspertem w temacie literatury najnowszej, co za tym idzie w temacie postpostmodernizmu, bo do tego chyba wszystko się sprowadza, co więcej, nie czuję się nawet ich amatorem.


Lubię wspominać taką anegdotę o serii „Zmierzch” Stephanie Mayer. Kiedy w podstawówce przeczytała ją moja koleżanka, wyśmiewała ją strasznie, a ja, żeby dobrze wypaść, razem z nią. Aż do momentu, kiedy ona, jak ten profesor, nie powiedziała mi, że kategorycznie nie mogę krytykować książki, której nie czytałam. Wypożyczyłam więc cztery tomiszcza i połknęłam je w jeden czy dwa tygodnie, by móc potem z dumnie podniesioną głową dzielić się moją krytyką. No, mam nadzieję, że nikogo nie uraziłam moim podejściem do kultowego romansu wampirów. Jakieś dwa miesiące temu w trakcie choroby obejrzałam całą sagę.


Śmieję się też, że z tych samych pobudek postanowiłam studiować psychologię. Ale to już poważniejsze zagadnienie.


Skoro już o psychologii mowa, to wygląda na to, że znowu mydlę oczy różnymi historyjkami, żeby nie wyszło na jaw, jak niewiele umiem powiedzieć o literaturze ostatnich lat. Dlatego, zazwyczaj, gdy trafi mi się do rąk coś najnowszego, to czytam, nawet szybko, potem zapisuję swoją opinię w zeszycie, ale nie powstaje żaden artykuł.


I dzisiaj postanawiam, z wielką nieśmiałością, złamać ten schemat i podzielić się moją opinią o pozycji z zakresu tej tzw. literatury najnowszej, reportażem „Rzeka Dzieciństwa” Andrzeja Stasiuka (2024). Odważę się, bo wygląda na to, że nie jestem w swojej opinii osamotniona, i dlatego, że jednak potrafiłam znaleźć w tej pozycji momenty, które mnie zainteresowały, nawet, powiedzmy, poruszyły.


Zacznę jednak od gorzkiego poczucia, że to, co proponuje postpostmodernistyczna literatura, to ekstremalny strumień myśli próbujący opowiedzieć jakąś historię, a jednak bez sukcesu, bo w sumie i bez większego chyba przekonania. Po prostu strumień jest najważniejszy. I Stasiukowi muszę oddać to, że przynajmniej nie udaje, że można ten strumień ustrukturyzować, jak to czynią niektórzy autorzy/wydawcy, marnując przy tym papier na rozdziały trwające po kilka zdań. Strumień jest strumieniem i to wartkim, takim prądem rzeki, która wylewa gwałtownie, znaczy, rozłazi się, także po kilku stronach gubisz się w tej propozycji myśli. Czyli wszystko się zgadza, jest tytułowa „Rzeka”. Jak w „phanta rhei”, nigdy nie wstąpisz do tej samej rzeki, bo ona cały czas się zmienia, mrugniesz tylko i jest inna. Nie dziw się więc, że się już w niej zupełnie nie łapiesz.


Dobra, tutaj może trochę niesprawiedliwie z mojej strony. W pierwszej części książki pojawia się pewien schemat, nawet bym powiedziała obiecujący: rozmowa z duchami, powrót do przeszłości, do dzieciństwa, temat Rzeki, która wszystkim kieruje. Lecz po dwóch czy kilku rozdziałach wątek znika, bez puenty, przechodzi w drugą część, w której „Rzeka” istnieje już właściwie tylko metaforycznie w strumieniu myśli. Przypomina mi moje Arno we Florencji. Jednego dnia powoli i płyciutko przepływa przez miasto, a drugiego jest żywiołem porywającym wszystko.


Tu wchodzi Stasiuk ze swoim włoskim komentarzem:


Zastanawiałem się nad swoim miejscem w świecie i go nie znajdywałem. Chciałem jak zwykle podjechać trzy kilometry na skompromitowany Orlen i napić się porządnego espresso.

Chociaż jego tematy ciągną ku Ukrainie i dalej, w głąb Rosji, którą zobaczył, o której apokalipsie pisze pięknie:


Czy u nas już zawsze tak będzie? Nigdy nie będzie inaczej? Zaczęliśmy ją pocieszać, że przecież nie tylko tak, nie wszędzie, że to, że tamto. Już blisko było Ermitażu, cudów Petersburga oraz Zołotego Kolca. Ale w głębi duszy myślałem, że tak, właśnie tak, że jestem tu po to, by oglądać nieustanną agonię tego kraju. I wyobrażałem sobie, że będzie trwała wiecznie, że będzie jakąś nieskończonością w ziemskiej skali. Że nigdy nie przeminie ani w czasie, ani w przestrzeni. I że jest imponująca w tej samozagładzie. Od oceanu do oceanu. Że to jest jakiś kosmiczny potlacz: zagrabić taki kawał pięknej ziemi i go potem tak rozpierdolić”.

Tu przykuł moją uwagę. Zabrał mnie trochę tam, gdzie Rybakow w „Dzieciach Arbatu” zesłaniem Saszy. W bezmiar wielkiego kraju, który pozostaje dla mnie tajemnicą, mimo kilku przeczytanych lektur, tajemnicą w sensie geograficznym, lecz przede wszystkim tajemnicą tej „jamy”, „dziury wielkości jednej szóstej globu”.


Ciekawe, jak przeróżnie rezonowałam z politycznymi wzmiankami u Stasiuka, który ma swoją wizję świata, na pierwszy rzut oka dość kategoryczną, a jeśli głębiej się przyjrzeć to właśnie w ogóle niekategoryczną, potrafiącą przyznać się do błędu, przedstawiającą po prostu to, co widział, lub pomyślał sobie w różnych chwilach oddzielonych od siebie czasem, w którym opinie i świat zmieniają się diametralnie.


Ostatecznie brakowało mi historii, brakowało przemyślanego, koryta rzeki prowadzącej ją jednak do morza. Były miejsca pięknych opisów, ale były też opisy, które nie przedstawiały mi niczego. Tylko jakby mnie ktoś wpuścił do swojego umysłu, jakby mi nie wystarczył mój własny, gdzie za głębokim przeżyciem Mszy Mozarta, zastanawiam się, jak długo rosną cedry śródziemnomorskie, a w kolejnym dnie, że placki ziemniaczane to jednak mistrzostwo gatunku.


Było też kilka pięknych zdań, które po przepisaniu, zupełnie mnie jednak zawiodły, okazując się po głębszym zastanowieniu, frazesami. Ale w kilku momentach wyłaniały się pewne wyobrażenia, coś przejmującego, stawiającego mnie w innym miejscu, w innej perspektywie. Kilka takich chwil, dość odosobnionych, dla których nie żałuję przygody z „Rzeką dzieciństwa”.


Albo tu, albo tam, byle rozbić namiot na pięknym pustkowiu, rozpalić ogień i schlać się w samotności. Nawet nie włazić do namiotu, tylko zasnąć w śpiworze. Obudzić się o świcie pod bezkresnym niebem. Wrzesień, więc już przymrozki i modrzewie płoną złotymi ogniami. Obudzić się w zupełnej ciszy, w nieruchomym powietrzu, może, powtarzałem sobie, z podniebnym gęganiem, bo klucze ptactwa będą już ciągnęły na południe, do Chin, nad ciepłe morze. Taki był plan. Otworzyć oczy jako 60-latek, chociaż oczywiście nic to nie znaczy. Na lekkim kacu. Zrobić sobie kawę i patrzeć na gęsi, żurawie i Jenisej.

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Komentarze


Moje historie: Subscribe
  • Tumblr
  • Instagram
  • facebook

©2020 by mowa prosta. Proudly created with Wix.com

bottom of page