Lis z Notting Hill i purée z groszku - czyli wspomnienia z Anglii
- Renata

- 6 paź
- 3 minut(y) czytania
LONDYN
Po 10 latach przyjeżdżam znów do Londynu. Miasto niewiele się zmieniło. Wciąż z jednej strony wyrasta „The City”, pod wieżą Big Ben przejeżdżają dwupiętrowe, czerwone autobusy. Aura jest pochmurna, grozi deszczem. Lecz wycieczka jest zupełnie inna. Osiemnastolatki oszczędzały każdy grosz, przechodząc z 40 kilometrów od szpitala z Barts, z którego dachu skoczył serialowy Sherlock po okolice Westminster Abbey. Metro służyła nam tylko do przemieszczenia się z centrum do peryferyjnego hotelu. Tym razem pozwalamy sobie skorzystać z British Airways, wylądować na słynnym Heathrow, zamieszkać przy Earl’s Court między Kensington i Chelsea. Śmiesznie ciasne mieszkanko z designem inspirowanym epoką wiktoriańską, ale obok eleganckich mebli i obrazu jamnika na ścianie, jest niezbyt wygodny sprężynowy materac, na którym podskakujesz przy każdej próbie obrócenia się.

Ostatnie to zdanie zaciągam się, przyznam, z Anny Kareniny. Podobne doświadczenie było więc też udziałem dziewiętnastowiecznej szlachty. A w tym przypadku Lewina, gdy gościł u swoich przyjaciół na wsi.
Wozimy się wszędzie metrem i zwiedzamy wszystkie te zabytki, na które dekadę temu odważyłam się jedynie spojrzeć. Ceny biletów wciąż są zatrważająco wysokie, wyższe z pewnością niż wtedy, ale tym razem jesteśmy zdeterminowani przepłacić. Zwiedzamy więc budynki znane z historii i serialu „The Crown”. Westminster Abbey mimo gotyckiego majstersztyku zawodzi nas brakiem grobu Ryszarda III – obiecuję jeszcze wytłumaczyć, dlaczego – oraz krzesłem koronacyjnym rozpadającym się na dwie części, zbezczeszczonym wydrapanymi napisami jak stara ławka z parafialnego kościoła. A jednak zachwyca tym finezyjnym wyrzeźbieniem najdrobniejszych elementów w najgłębszych kątach.

Wsiadam też po raz pierwszy do czerwonego autobusu. Zajmuję miejsce na piętrze, w pierwszej ławce przed oknem i ekscytuję się jak w wesołym miasteczku, gdy jadący po lewej stronie drogi autobus-olbrzym pochyla się na zakrętach ku oknom przyulicznego budynku. Nie mogę się przy tym wyzbyć wrażenia, że wjeżdżamy pod prąd i że jadące z naprzeciwka samochody zjeżdżają na lewo, próbując ominąć.
Wieczorem przechadzamy się po Notting Hill, szukając filmowego klimatu. Ale jest zbyt późno. Noc rozkłada się w parkach. Mijamy otwarte knajpki, od których zalatuje ziołem i zatrzymujemy się przy restauracji, bo w oczy rzuca nam się włoskie słowo schifo. Przy drinku poznajemy historię młodego Polaka, który ma tu wakacyjną pracę. Na pocieszenie, że wszystkie księgarnie były już zamknięte, spotykamy jeszcze przechodzącego przez ulicę lisa i pojmujemy paranoję księdza z angielskiego serialu Fleabag.
OXFORD i BIRMINGHAM

Gdy wyjeżdżamy z przystanku metra na dworzec w Paddington, spektakularny jego dach nie przypomina nam wcale o filmowym niedźwiadku, ale przede wszystkim o „Wakacjach Jasia Fasoli”. Do ostatniej chwili nie przyznają się, z którego peronu odjeżdża nasz pociąg do Oxfordu, i zastanawiamy się, czy to czas wbiec z bagażami w jakąś murowaną ścianę, ale to nie King’s Cross i między peronami murowanych ścian nie ma.
Oxford, uniwersyteckie miasteczko, które urosło w mojej wyobraźni do miasta oderwanego od współczesności, okazuje się jednak chaotycznym, turystycznym miejscem z dworcem nie lepszym niż w Kutnie. W całym moim rozczarowaniu cieszę się jednak, że nie przyjęli mnie do tej sławetnej uczelni, jak to mi się śmiesznie wymarzyło pod koniec liceum. Na dodatek pub „The Eagle and Child”, w którym spotykała się literacka grupa Inklingów (m.in. J.R.R. Tolkien i C.S. Lewis), był zamknięty, a na domiar złego cały budynek przysłonięty rusztowaniem.
Przeszliśmy się po miasteczku uniwersyteckim, komplementując szlachetność angielskiego gotyku. Pozaglądaliśmy w zielone dziedzińce, zerknęliśmy na łódki płynące po rzece Cherwell, i pospacerowaliśmy się po parku, w którym wiele lat temu jacyś szaleńcy próbowali pierwszego lotu balonem. A na końcu zjedliśmy angielskie „pie”, zapiekane ciasto z nadzieniem podawane z purée ziemniaczanym i z zielonego groszku.

W Birmingham znowuż, mieście, od którego niczego się nie spodziewałam, przeżywam miłe zaskoczenie. Przybywamy późno, właściwie tylko po to, by przenocować i móc powiedzieć, że byliśmy w Birmingham, ofierze rodzinnego wewnętrznego żartu. Mieszka tu jednak znajomy, który robi mi szybkie oprowadzenie po centrum. Dowiaduję się więc o szlachetnym klanie Beormingów, którzy założyli tu miasto, o tutejszej ambicji, która nadała miejscu znaczenia w handlu tekstylnym. Przechodzę obok najstarszego brytyjskiego pubu, miejsca rodem z powieści Jane Austen, gospody z pensjonatem na piętrze, gdzie zatrzymywali się bohaterowie przemieszczający się pocztowym dyliżansem. Dziwi mnie jednak, jak można pozwolić poddać historyczne miasto tak drastycznym innowacjom, by nad starą katedrą wybudować centrum handlowe, a miejsce będąc sercem miasta zamienić w parking, a potem sprzedać pod mieszkaniówkę.
CDN...
















Komentarze