Autostopem przez galaktykę
- Renata

- 13 mar
- 3 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 19 mar
Powierzchownie się przyglądając, czy też patrząc oczami dziecka, „Autostopem przez galaktykę” Douglasa Adamsa to książka o wzniosłych, kosmicznych przygodach, o planetach ważnych, o historiach sprzed mileniów, o rozciągliwym czasie. Przyglądając się głębiej, zauważamy w tym ogromie zdarzeń niewielką, ale ważną dla kogoś Ziemię, małą galaktykę, dom Artura, który ktoś postanowił zburzyć, by wybudować autostradę.
Dorosły dostrzega tu drugie dno, społeczny dylemat o wynoszenie ogółu ponad jednostkę. Zanim strywializujemy czyiś dobrobyt, zburzymy czyiś dom dla poprawienia standardów życia społeczności, mamy z tyłu głowy historię Adamsa, pewną metaforę, że dobro kosmosu stanęło ponad szczęście jednej planety. Oczywiście dochodzi do tego aluzja do niesprawnej biurokracji i jej hipokryzji.
Jednak tytuł wzbudził we mnie ochotę na coś innego. Kultowa powieść Douglasa Adamsa nie skupia się na przetworzeniu ziemskiego autostopowania w przestrzeń kosmiczną tak, jak by się tego oczekiwało. Jest co prawda kosmiczny kciuk i niezbędny atrybut, to jest ręcznik (zaskakuje mnie jego waga, bo na mojego pierwszego autostopa prawie zapomniałam swojego ręcznika i myślę, że mogłabym z owego faux pas spokojnie wybrnąć), ale, po wypróbowaniu na własnych nogach i kciuku tytułowego "hitchikowania" spodziewałam się, że droga przez kosmos okaże się ciekawsza. Spodziewałam się tego właśnie, co mi się udało napotkać na drodze, a o czym chciałabym trochę opowiedzieć. O prostych ludziach we prostym autostopowaniu.
Przed pierwszą podróżą autostopem, nie do końca wiedziałam, co o tym myśleć. Z jednej strony chciałam spróbować na własnej skórze, o co w tym chodzi, głównie chodziło jednak o zaoszczędzenie trochę grosza. Tak więc kusiła mnie przygoda, ale odstraszały też ciężkie plecaki. Zdawało mi się, że będę panikować przed niewygodami i długim oczekiwaniem. W ostateczności było to bardziej wygodne od samolotów, autobusów i pociągów, a czekanie należało do jednych z zabawniejszych momentów.
Siedziałam przy wyjeździe z Tegel w Berlinie patrząc jak moje współtowarzyszki machają napisem "Hamburg" przed przednimi szybami samochodów. Kierowcy nachylali się, by przeczytać napis. Jakaś kobieta zamachała nam z autobusu. Patrzyłam na to z lekkim rozbawieniem i niedowierzaniem. Byłam zbyt zmęczona, by się martwić albo po prostu ta sytuacja wydawała mi się nazbyt nierealna, by w ogóle móc się denerwować o to, że się stąd nie wydostaniemy. A może właśnie odkryłam w sobie, że nieprzewidywalność mnie uspokaja.
Pierwszy samochód, elegancki, niemal sportowy, zatrzymał się po jakichś dziesięciu minutach. Wsiadłyśmy do środka. Byłam oszołomiona. Trzymałam swój plecak na kolanach, bo nie zmieścił się w bagażniku. Onieśmielona tak nagłym obrotem spraw, zamilkłam. Serce biło mi trochę szybciej i czułam, jak krew napływa mi do policzków. Samochód był wypożyczony i kierowca, sympatyczny Niemiec, nie do końca orientował się w obsłudze wbudowanego systemu nawigacyjnego. Włączał na przykład radio zamiast GPSa. A gdy zaczęło lać jak z cebra, nerwowo wyszukiwał wycieraczek.
W ciągu trzech dni wydałyśmy kilka euro i trochę koron, spotkałyśmy aniołów stróżów, zwiedziłyśmy bajeczne miasta, piłyśmy w gwiaździstych barach, poznałyśmy ludzi, banalnie orzekając, niesamowitych. Gdy wylądowałyśmy w Kopenhadze po czterech ponad dniach w podróży z Berlina, czułyśmy, że naprawdę tu dotarłyśmy. Samoloty zabierają nas bowiem do miejsc oddalonych o tysiące kilometrów, ale zarazem też o dwie godziny drogi od domu. Dopiero minięcie tych wszystkich lasów, pól, wież wysokiego napięcia, wiatraków; przejechanie stukilometrowych mostów, z których widok na morza staje się po pewnym czasie jakby widokiem na niebieski ląd; po godzinach spędzonych w różnych samochodach, rozmowach z różnymi ludźmi, dopiero wtedy naprawdę można uwierzyć, że się gdzieś dotarło, gdzieś daleko od domu.
Życzliwość ludzi jest niewymierna i bezcenna. Wystarczy chwila, jeśli tylko ktoś jedzie tam, gdzie ty i ma dla ciebie kilka miejsc na tylnym siedzeniu. Chyba że nie stoisz w dobrym miejscu, wtedy musisz kłopotać się z mapą i troszkę powędrować, pod ciężarem naładowanego plecaka. Nie spotkać się z nieprzyjemnymi ludźmi na pierwszym autostopie to tysiąc punktów w teście na życzliwość dla ludzkości. Przywrócić sobie wiarę w tę życzliwość to jedno z wielu osiągnięć tej przygody. Wciąż spłacam mój dług zaufania.
Mój autostop przez ten kawałek galaktyki dał mi wielką moc. Zabrał zmęczenie, oczyścił ze stresu, zostawił sam na sam z drogą, którą nie wiesz, w jakim czasie przebędziesz, na łasce ludzi. Nie trzeba się o zbyt wiele martwić. Na dużo niedogodności jest się po prostu gotowym. Na spanie w lesie też. Żal nawet, że się nie musiało dziko obozować. Nie było hotelu, za który trzeba zapłacić z góry, lotu, na który nie można się spóźnić. Pieniądze wytwarzają stres. Łaska ludzi natomiast, łagodnych i cierpliwych, buduje człowieka na nowo. W chwilach, gdy poddajesz swoje plany przypadkowi, wolność obejmuje cię z całej siły.



Komentarze