top of page
Moje historie: Blog2

Czym byłby śnieg nad Santa Maria del Fiore?

Zaktualizowano: 28 sty 2021

Co tydzień w restauracji Rubaconte na Via Ghibellina organizowany jest amatorski recital śpiewu. Zazwyczaj dominują na nim piosenki włoskie, francuskie i hiszpańskie, lecz pewnego wieczoru rozbrzmiał również polski, a dokładnie „Bracka” Grzegorza Turnaua. Wykonawca początkowo skłaniał się ku „Naprawdę nie dzieje się nic”, lecz gdyby udało się znaleźć ten utwór, moja opowieść zmierzałaby już do końca.


Nawet rodowity Polak po kilku kieliszkach mógłby poplątać sobie język na „Brackiej” (zresztą nogi też), toteż wyobraźcie sobie ten szmer zadziwienia dominacją spółgłosek nad samogłoskami wśród przedstawicieli romańskich języków. ‘W Krakowie’ było jeszcze znośne, ale deszcze, miękki puch i konieczność istnienia wywołały zrozumiałe zmieszanie. Po skończonej piosence odetchnięto z ulgą i wymieniono lingwistyczne komentarze. Nie wiem, co było mówione, bo wymknęliśmy się ze współlokatorem do wyjścia. Odpięliśmy rowery i ruszyliśmy do domu. Była północ, owiewało nas chłodne powietrze, wcześniej tego dnia zgubiłam kurtkę, lecz czułem orzeźwienie bardziej niż zimno. Pedałując przez puste ulice, podśpiewywałam pod nosem „wreszcie byśmy się tak zakochali”. Jak gdyby nigdy nic minęliśmy Piazza del Duomo.


Rodowici Krakowianie łatwo zapominają, jak szczególnym zdarzeniem jest na przykład przecinanie nocą największego w Europie czy też - jak zwykł mówić profesor Romanowski - niebotycznie wielkiego Rynku. Świadomość niebotyczności ma każdy, kto kiedykolwiek próbował zdążyć z Piwnicy pod Baranami na Pocztę Główną w pięć minut. Lecz wyjątkowość tego miejsca objawia się nam rzadko. Może wtedy, gdy ujrzymy pierwszy śnieg nad sukiennicami lub postanowimy poskakać na jednej nodze naokoło Adama Mickiewicza.


Nie mogę jednak wyobrazić sobie przyzwyczajenia do niebotyczności Santa Maria del Fiore. Wyłania się nagle przed tobą o północy, opuszczona przez turystów i oszałamiająca. Nie pozwala się objąć wzrokiem ani obiektywem. Chroni ją przed tym ciasna zabudowa miasta. Zrządzenie losu sprawiło, że niebotyczny rynek, na którym powinna znajdować się niebotyczna bazylika w całej swojej okazałości, trafił się Krakowianom. Nie pozwala się również ocenić. Nie można jej powiedzieć „podobasz mi się” albo „nie podobasz mi się”. Po czasie akceptujesz jej niedostępność i kochasz taką, jaka jest, dziwaczną i przytłaczającą – zresztą, może na tym polega przyzwyczajenie?


Nawigowanie po mieście można streścić we Florencji dwoma kierunkami – do Doumo lub nie do Doumo. Widok kopuły wyłaniającej się co jakiś czas ponad budynkami jest zbawienny. Dla turysty lub początkującego mieszkańca brak kopuły w zasięgu wzroku oznacza niechybne zaginięcie i poddanie się mocom niesymetrycznych uliczek.


Czy jej twórcy to przewidzieli? Czy z tyłu ich genialnych, inżynieryjnych głów pojawiła się myśl, że stawiając kopułę kosmicznych wymiarów, zmienią nie tylko powierzchowne oblicze miasta i mentalność jej mieszkańców, ale także każdy dzień kolejnych pokoleń kierujących się ku betlejemskiej gwieździe Florencji? Czy myśleli o widoku, jaki rozciągnie się z jej szczytu lub o nowej panoramie, jaką będzie można podziwiać, spacerując ścieżkami Fiesole? A co jeśli chcieli po prostu wybudować coś nienormatywnego? Stawiając powoli szkielet, zaczęli uzmysławiać sobie, jak trywialny, a podstawowy element życia zmienią - sposób spacerowania. Dzieło człowieka objęło odtąd nad człowiekiem panowanie. Duomo zapiera dech przyjezdnym, a następnie zwraca go wraz z uczuciem ulgi, że jest się na miejscu.


Znajomy Niemiec argumentował raz, że jeśli liczyć czas od pierwszych fundamentów do skończenia fasady, to można powiedzieć, że Santa del Fiore powstawała ponad pół milenium. Ja pozostaję w bloku tradycjonalistów i nie liczę fasady, która ozdobiła surową ścianę w dziewiętnastym wieku. A to tylko dlatego, że trzysta lat wcześniej ktoś postanowił, że należy zburzyć niedokończoną elewację, zanim nawet ogłosi się konkurs na nową. Tę historię uświadamialiśmy sobie, siedząc na dachu Biblioteki dell’Oblate, skąd można ogarnąć wzrokiem kopułę i dostrzec, że wieńcząca tambur kolumnada jest przerwana i nie otacza całości czaszy. Tak jakby była niedokończona lub zniszczona. Wyobrażam sobie, że mieszkańcy kładących się pod kopułą poddaszy nie mogą spać spokojnie, myśląc o tej ukrytej asymetrii.


Duomo zaprojektował Arnolfo di Cambio, który umarł w trakcie prac, pozostawiając dokończenie kopuły swoim następcom. Po jego śmierci wyszła na jaw rzecz osobliwa. Otóż Arnolfo albo nie chciał zbyt dokładnie spisywać swoich wizji w obawie przed konkurencją, albo nigdy nie wiedział, jak skończyć ogromną kopułę, którą z fantazją naszkicował w swoim projekcie. Powodując kilkusetletnie problemy, zapisał się w historii jako człowiek-zapłon, iskra ludzkiego uporu. Odwaga, która pozwoliła mu wyobrazić sobie coś tak niebotycznie wielkiego, zainspirowała kolejnych do okrzyku „Let’s do it”. Mowa tu oczywiście o Brunelleschim, który studiując antyczne ruiny, wymyślił kluczowe „jak” to zrobić. Przywołuję tę historię i z podejrzliwością spoglądam na moich współlokatorów studiujących architekturę. Czy są Arnolfimi czy Bruneleschimi? Czy są raczej skłonni wymyślić „co” czy „jak” to zrobią? Do mnie chyba należy bycie duchem epoki szepczącym „Let’s do it”.


Przyznaję, że Florencja wywołuje we mnie szeroką gamę uczuć, w tym lekki dyskomfort. Gdy oglądam ją z góry, coś mi zawsze w niej przeszkadza. Oto roztacza się przede mną dzieło ludzkiego umysłu, a zarazem drażniący widok poprzeplatanych stylów i jednolitej kolorystyki. Z pewnością wychowanie w mieście na prawie magdeburskim z niebotycznym rynkiem i kolorowymi kamienicami unormowało moją wizję świata. Mam problem z takimi labiryntami fauna, jak Florencja, w których pępkiem jest Duomo – białe lego duplo wśród żółto-pomarańczowych klocków.


Nie brakuje tu oczywiście miłych niespodzianek w postaci nowoczesnych odskoczni od jednolitej zabudowy. Na przykład fioletowy postmodernistyczny budynek na naszym Piazza di San Iacopino – niesymetryczny i zjawiskowy, z bryłami skierowanymi we wszystkie strony świata i akcentami soczystej zieleni. Student architektury opowiedziałby wam o tym więcej podczas oczekiwania na autobus linii 23 przecinającej miasto w kierunku Bagno a Ripoli. Tamta część miasta, do której pragnę was na chwilę zabrać, wznosi się ku górze, osiągając najwyższy punkt przy Basilica del San Miniato i średniowiecznym klasztorze, w którym pragnie się spędzić dwie godziny podczas mszy w obrzędzie gregoriańskim. Surowe ściany wypełnione są freskami, a niekiedy tylko plamami po freskach przedstawiających te historie, które wydają się dziś tak niesamowite, patetyczne, a zarazem groteskowe. Zapach kadzidła wydobywa się z wąskiej podziemnej krypty, w której ksiądz w szkarłatnej szacie odprawia mszę zwrócony twarzą do ołtarza. Dym zajmuje całe pomieszczenie i ktoś pokasłuje. Dwóch księży asystuje tylko po to, by liturgiczna szata rozkładała się z godnością.


Pod bazyliką rozkłada się Piazza del Michelangelo. Zatłoczony plac z widokiem nieszczególnym (uświadomią sobie o tym wytrwali, którzy wspięli się do klasztoru). Trudno znaleźć dla siebie miejsce przy barierce, by rzeczywiście kontemplować (sfotografować) miasto rozciągające się u stóp niby makieta. Jest tam i Duomo, problematyczne i monumentalne jak zawsze. Przyciąga wzrok i nie daje odpocząć myślom. Z zachodu nadciąga burzowa chmura i kładzie się cieniem nad miastem. Trzeba uciekać do domu, bo chociaż jest ciepło, deszcz spadnie rzęsisty. Przypomina mi to, że w Krakowie o tej porze roku jest kilkanaście stopni, a na Brackiej pada deszcz. Dla Włochów byłaby to raczej mżawka. Raz na tysiąc lat jesień rodzi się słoneczna i złota. Innego roku, trzeciego października spada śnieg, dokładnie tak jak to pamiętam z mojego ślubowania w szkole podstawowej. Mimo mrozu z uporem ubieram wtedy wiosenne ubrania i wychodzę do barów w cienkich rajtuzach. Wracam do domu, trzęsąc się i marząc tylko o ciepłej pościeli w ogrzewanym już mieszkaniu. Łapie mnie jesienna chandra i pragnę zapaść w sen zimowy.


Mamy połowę października tutaj we Florencji. Wychodzę rankiem o ósmej w bluzie i lekkiej kurtce. Ulicami przepływa chłodny wiatr i przepycha się z rowerzystami. Przed południem asfalt nagrzewa się od słońca i około szesnastej na naszym balkonie można się spokojnie opalać. Na podwórzu rosną dwie palmy i kwitną kwiaty – lato, ech, że ty. Wychodzę wieczorem na miasto w letnich sukienkach i jakoś nie chce mi się wracać do chłodnych murów kamienicy. Chodzimy spać w kilku swetrach, otuleni wszystkimi możliwymi okryciami. Być może ogrzewanie włączy się na święta. Może jest to ten raz na tysiąc lat, gdy we Florencji pojawi się śnieg. Spadnie zjawiskowo nad Santa Maria del Fiore i pozwoli pomyśleć, że to miejsce jest szczególne i piękne.

27 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

The Crown

Moje historie: Subscribe
bottom of page