top of page
Moje historie: Blog2

Podróże toskańskie

  • Zdjęcie autora: Renata
    Renata
  • 11 sie
  • 4 minut(y) czytania
CZĘŚĆ I: FLORENCJA I TOSKANIA

ree

Z powrotem przy jasnych ścianach Santa Maria del Fiore. Miasto nie jest już idealne, jak było za czasów pandemii, puste, jak gdyby wsadzone w gablotę. Idealne jest tylko przeżycie. Śpię pod freskiem w kształcie rotundy z dwoma puttami. Pierwszego wieczoru jedziemy na kolację urodzinową do wioski, w której mieszka Sting. Gdy przyjeżdża solenizantka, macha nam zza kierownicy i w tym momencie jej auto całkiem się psuje. Si pensa dopo komentuje, gdy się udało przepchać samochód na bok. E dopo si ride dodaje M. Toskańskie przysłowie - pomyśli się potem, a potem będzie się z tego śmiać.


G. jedzie szybko. Seicento kołysze się na zakrętach i podskakuje na nierównym asfalcie. W drodze powrotnej muszę się bardzo skupić, by nie zwymiotować po dwóch lampkach wina Baci. Następnego dnia dalszy ciąg urodzin B. Tym razem w Greve in Chianti. Jedziemy podobną trasą, ale za dnia. Przy szosie rozkładają się winnice. Cyprysy i cedry wystrzeliwują ku niebu, oliwki srebrzą się, a nawet szarzeją w upale. Toskański dom jest jak willa, z przypadkowym renesansowym oknem na ostatnim piętrze, w środku podobny do skansenu. Włoskie nonny najsłodsze na świecie przepraszają mnie za nieporządek, albo raczej za artystyczny nieład. Po kolacji ruszamy znów przez ten krajobraz tym razem o złotej godzinie, która mija szybko. Zapada zmrok. Światła Florencji są jak gwiazdy, które się położyły spać w dolinie.


ree

Znów podziwiam to miasto. Ale nawet bez zdumienia. Widok z Piazzale Michelangelo wykuł odbitkę w mojej pamięci, widzę go często i teraz po prostu sen staje się prawdą skąpaną w słońcu. Santa Croce, Palazzo Vecchio, Duomo tworzą centralny trójkąt, wszystko inne to przybudówki, garaże, zabudowa gospodarska. Albo – te trzy są spiętrzonymi falami, a reszta piaskową pianą morską powoli rozpływającą się pod zielonymi wzgórzami „zatoki” Arno.


W Santissima Annunziata mam zaszczyt zobaczyć kaplicę Puccich. Myślałam, że to jakaś kapliczka w bocznej nawie. Tymczasem to właściwie osobny kościółek z własną kopułą. Przez nią wpada światło, słońce, czyli Bóg, który rozświetla wnętrze. Segmenty wewnątrz kopuły z koronami i kwiatami znajdują odbicie w kafelkach na posadzce. Come nei cieli, così in terra - mówi signor Pucci. Święty Sebastian na trzech obrazach. Wściekłość na twarzy katów, spokój na twarzy świętego. Wieczorami Ponte Vecchio i koncerty Ragazzi Scimmia. We want to be rich tonight, drinking champagne, not cheep beer.


CZĘŚĆ II: SAN MARINO

ree

Patrząc z daleka na San Marino, rozmawiamy, jak ciężko było je zdobyć. Wzniesione wysoko na wzgórzach z dalekim widokiem na wszystkie strony. Żadna armia nie mogłaby się ukryć przed czujnym okiem obrońców na przynajmniej dzień do przodu. Stąd może nigdy nie zostało to miasteczko częścią Włoch, a jednak w centrum stoi statua Garibaldiego. Czy chcieli mu podziękować za nieprzyłączenie San Marino do ruchu Zjednoczenia? W innym miejscu rosną żółte róże na pamiątkę Anity Garibaldi.


Mamy szczęście, bo po spacerze i pranzo zaczęło strasznie lać. Jedziemy w ulewie, a potem nad wzgórzami zawisa tęcza. I przychodzą wiadomości, że piłkarska drużyna San Marino wygrała właśnie drugi raz w historii z Liechtensteinem. Za krótko trwała ta nasza wycieczka, by się rozpisać na temat tego państewka. Postanawiamy jednak, że zwiedzimy za rok Monako. Potem zostanie jeszcze Malta, Luksemburg, Angora, Malta...


CZĘŚĆ III: CINQUE TERRE

W ciągu niecałej godziny w hostelu w Corniglii poznaję R. i H. Spędzamy wieczór w Manaroli, oglądając zachód słońca. Po dobrej kolacji, miejscowe słodkie wino. W nocy dzwony kościółka biją o każdej godzinie, a o poranku przygrywają pobudkę co kwadrans. Zjadamy śniadanie w uroczej kawiarence, w której niestety nie ma już pistacjowych croissantów. Wyruszamy na szlak do Vernazzy. Wspina się on tarasami winorośli i przecina sady oliwne. Oliwki są już niemal dojrzałe. Co jakiś czas otwiera się widok na Corniglię, na domki czerwone, żółte i pomarańczowe, i na jasny kościół z białego kamienia z zegarem na szczycie wieży. Potem okrąża się zbocze i widzi się znowuż Monterosso.

ree

Ścieżka wiedzie nas następnie w dół wąskimi uliczkami, a te wyrzucają nagle na główną, zatłoczoną arterię. W Vernazzy wspinamy się do zamku, by chłonąć jeszcze więcej widoku na warstwy cypli i na dalekie morze. Schodząc znów w dół, pytamy w restauracji o łazienkę. Pan nie chciał jednak, byśmy pobrudziły dopiero co zmytą podłogą i zaprowadził nas na drugą stronę uliczki, wewnątrz prywatnego mieszkania, gdzie w salonie kilka pań rozmawiało przy kawce i ciastku. Pozwolono nam skorzystać z uroczej, cukierkowej łazienki. Wychodząc, minął nas mężczyzna niosący kosz pełen małż. Zeszłyśmy na plażę. Poszłyśmy popływać i H. uratowała mój zegarek, którego zapomniałam ściągnąć, zakładając go na swój kucyk.


H. jedzie jeszcze do Monterosso, a ja wspinam się do sanktuarium Madonny di Reggio. Wspinaczka w upale jest trudna, ale park przy klasztorze wita jesienną rześkością. Widok na góry schodzące do wybrzeża przypomina mi okolice Amalfi. Grupa turystów zakłóca jednak mój spokój. Nie doznaję oczekiwanego katharsis. Zostawiam za sobą wachlarz z flamingami, o którym przypomniałam sobie dopiero w La Spezia. Wracam stamtąd jeszcze na kilka dni do Florencji. Żegnam ją jak zawsze z bólem serca, jednocześnie tęskniąc za domem. Gdy wracam do Polski, pada deszcz, tak niepohamowanie, że podnosi rzeki w wielu miejscach i wylewa na ulice. Myślę wtedy o okrutnym słońcu palącym plecy w Toskanii.




.

 

Komentarze


Moje historie: Subscribe
  • Tumblr
  • Instagram
  • facebook

©2020 by mowa prosta. Proudly created with Wix.com

bottom of page