top of page
Moje historie: Blog2

Ja czytam, zatem coś pisze

Zaktualizowano: 28 sty 2021

W dzieciństwie czytanie przychodziło łatwiej. Świat rzeczywisty wydawał się albo niezbyt interesujący, albo znowuż zbyt przytłaczający. Mała dziewczynka nurkowała w różnych morzach bibliotecznych, nie zważając na rozmiar czy ciężar tomiszczów. Czytała na lekcji przyrody, na dodatkowych zajęciach z gry na gitarze - nieskutecznie ukrywając książkę za pudłem; na przerwach, zamiast bawić się w berka; wieczorem pod kołdrą w świetle latarki (był to chyba już czas telefonów, ale takich dziwacznych, z klawiaturą otwierającą się efektownie jak nóż sprężynowy); a potem, obudziwszy się specjalnie dwie godziny wcześniej, przed wschodem słońca, tylko po to, by dokończyć ostatnie rozdziały. U babci pochłaniała książki jak pierogi. Cieniutkie powiastki jak „Czytelniczka znakomita” uważała za deser, zaczynała i kończyła w trakcie popołudniowej sjesty, zostawiając sobie czas na wieczorny spacer. Podejście do Harry’ego Pottera było igrzyskami olimpijskimi czytania, w których sprawą honoru było ustanowić nowy rekord. Czytanie było uzależnieniem totalnym. W drodze do szkoły kusiło, by wyjąć z tornistra lekturę i czytać podczas czekania na zielone światło. A zresztą, jej tata czytywał gazety, nawet przeprowadzając ją na drugą stronę ulicy. Imponował jej. Ciągle widziała go czytającego. Chował lektury pod poduszką i pochłaniał siedemsetstronicowe biografie w kilka dni. Książki historyczne spoczywały w różnych zakamarkach łazienki lub znowuż leżały ostentacyjnie na pralce, która zrzucała je bezczelnie na ziemię podczas wirowania.


Dlaczego się to kończy? W pewnym momencie czytanie szkolnych lektur staje się katorgą, obowiązkiem do wykonania przed doskoczeniem do komputera. Studia zrzucają na ciebie bibliotekę naukowej kakofonii, która psuje ci wzrok i rewiduje pojęcie relaksu. Potem przychodzi drugi kierunek z biblioteką ważnych, ale kiepskich lub ważnych, ale nużących książek, przez które w końcu zapomina się, czym relaks w ogóle jest. Odliczanie stron staje się nierozerwalnym elementem czytania: „jeszcze pięć, jeszcze cztery, jeszcze trzy".


Ale dzisiejsza opowieść jest o ratunku. W moim przypadku zaczęło się od pożegnania ze studiami (tymi dodatkowymi, nie buntujże się ta) – za co administracji przewrotnej i zasadom sztywnym dziękuję. Po kilku miesiącach intelektualnej zapaści, w mediolańskim mieszkaniu koleżanki artystki, na suszarce wśród rysunków przyciąga uwagę coś jedynego w swoim rodzaju - niewielka powieść ze skromnym tytułem pisanym małymi literkami. Czas idealny – tydzień spędzony w jej pobliżu. Otwierasz powieść i po kilku stronach zakochujesz się bez pamięci.





 


Ja i ty czytelniku podróżujemy - przez światy i wyobraźnie, autostopem, na różnych obrotach, w rozmaitych kierunkach. Tu znajdziemy się z Jane Austen w dziewiętnastowiecznej Anglii, gdzie indziej spędzimy wzruszające i prawdziwsze „Sto lat samotności”. Niekiedy miesiące zajmie nam droga przez rosyjską prowincję Dostojewskiego, a innym razem podróż będzie szybka i pełna gwałtownych zwrotów jak u Calviniego.


Jeśli to rzeczywiście on siedzi za kierownicą, skoro nie ma znaczenia, czyje nazwisko znajdzie się na okładce. Narrator poddaje w wątpliwość podmiotowość swoją i nas, czytelników. Być może liczy się tylko samochód, którym przemieszczamy się ku przypadkowym celom. Wybrana destynacja nie zawsze okazuje się najlepszą, czasem warto ją zmienić.


Bez względu na szczegóły podróż będzie pełna ciekawych spostrzeżeń. W jej trakcie znajdziemy się nagle na nieznanym poboczu, gdzie odkryjemy sens życia. Wsiadając do samochodu, nie będziemy zwykłymi obserwatorami, rozpoczniemy rozmowę i małymi krokami podstępnie wkradniemy się na karty opowieści, wsuniemy między litery i wdamy w potyczkę z Ponkiem. Ty wyrwiesz mu fotografię z napisem „obyś o mnie nie zapomniał”. Z niejakim zaskoczeniem dostrzeżesz, że taktyka podziałała. Ponko chwyta cię za nadgarstek i silnym, zdecydowanym ruchem wciąga cię ze sobą do pokoju, który, jak w paradoksie Schrödingera, należy i nie należy do ciebie zarazem. W kilku skłębionych wierszach, w pojedynku, w rowie splątanych myśli, między skręconymi kończynami narrator tłumaczy relację między czytelnikiem i autorem, o której rozpisują się w swoich eksperckich tekstach Eco i Głowiński. A którą wystarczy ująć słowami on stanie się mną, a ja nim, a walka […] budziła poczucie nierozerwalnej więzi z samym sobą.


Pragnąc stać się bohaterem książki, Czytelnik wymyśla w metrze tysiące nieprawdopodobnych historii, które zmienią bieg wydarzeń i wciągną go w nową rzeczywistość. Lecz do tego nie dochodzi. Pochłania powieść za powieścią, a pragnienie rośnie. Zaczyna doszukiwać się w literaturze spisku. Autorzy kpią z niego niezliczonymi anegdotami, które - gdy prawie staje się już ich częścią - urywają, śmiejąc mu się w twarz. Popada w paranoję i opowiada sam sobie, jak infiltruje tajemną organizację fałszywych literatów. Nie brakuje mu oczywiście przypadkowo spotkanej kobiety, która przy okazji - pod osłoną poetyckości - spełnia jego cielesne potrzeby.


Wędrując między tymi fragmentami, Czytelnik poszukuje kontynuacji, których nie ma. Czasem bowiem ten, który pisze, odkrywa w swoich myślach historie bez początku i końca, wyrwaną z większej całości. Do reszty nie dano mu dostępu. Jak wiele jest takich urywków z życia - szaleńczy pocałunek od dziewczyny, która znika za rogiem, pasażer czytający gazetę, czyiś śmiech zasłyszany z okna. Oglądamy tylko sceny, nie widzimy filmu.


To ważne, gdzie czyta się książkę. Ważne dla miejsca, do którego akurat się dostało i ważne dla opowieści, która wpadła ci w ręce. W mojej głowie bohaterowie wychodzą na włoskie zaułki, nie na szerokie, europejskie aleje w Mediolanie. Monumentalny dworzec i szerokie ulice nie pasują do wąskich pasaży, przez które przemykają teraz myśli jedna za druga, jak snopy światła, urokliwa motorówka albo trzeszczący rower. Z mieszkania wychodzącego na urokliwe podwórko - nad którymi zdają się piętrzyć okoliczne domy w taki sposób, że już sam nie wiesz, od jakiej ulicy wchodzi się do każdego z nich ani nawet, gdzie ukrywają swoje mieszkania ci niezliczeni sąsiedzi z twojej trzypoziomowej kamienicy – pisarz obserwuje czytelniczkę przez lornetkę. Perwersyjne pragnienie, by ujrzeć ją w intymnej chwili i marzenie, by stać się jej częścią poprzez słowa. Słowa, które napisze w taki sposób, by ona czytała je tak, jak czyta teraz tę powieść, której tytułu nie może dostrzec. Czy ona wie o tym co dzieje się w mieszkaniu z oknami wychodzącymi na jej taras? Że odgrywa się tam udręka, której efekt czyta ona, opalając się w letni dzień?


Italo przedstawia pisarza płodnego i pisarza udręczonego. Pyta, którym jesteś, a którym chciałbyś być. Choć oboje zazdroszczą sobie nawzajem, trzeba szczerze powiedzieć, że każdy chce być pisarzem płodnym; każdy chce być dobrze czytany w chwili relaksu na tym leżaku; każdy chce zwrócić swoją uwagę młodej kobiety. Z drugiej strony walka pisarza udręczonego staje się doświadczeniem mistycznym, czymś, czego pisarz płodny nie może doświadczyć, i choć zadowolony ze swojego sukcesu nie zawraca sobie tym raczej głowy, czasem, spoglądając na rywala, czuje się małym robaczkiem, głuptasem i dzieckiem. Tymczasem pisarz udręczony dzwoni do pralni, by pokonać przemożną nudę osadzającą mu się snem na powiekach. Dręczy go dziwaczne poczucie, że dąży do prawdy, której nie ma, ale dążyć do niej musi. Chciałby, aby młoda kobieta zrozumiała go i pochłonęła jego myśli. Zdaje mu się, że obdarzano go mocami, które mu na to pozwolą, w uniesieniu chwyta pióro, by zacząć... lecz zdania wychodzą mdłe i nie wyrażają niczego.


A czytelniczka, czy tak jej łatwo zanurzać się w tej książce, którą ma przed sobą? Ciąży jej pochylona szyja, słońce odbija się od bieli kartek i oślepia osłabione oczy, pragnie podążyć za interesującą akcją lub rozpłynąć się w czyichś mistycznych rozmyślaniach, lecz wciąż jakieś błahostki zaprzątają jej głowę. Po chwili budzi się z pytaniem na ustach „skąd wziął się ten mężczyzna?” „Czy nastał wieczór?”. Nurtują ja wyrzuty sumienia i myśli, że jest tak malutka przy tych pisarzach, których unikatowe umysły przelały te wszystkie myśli na wcześniejszą pustkę. Nie śmiałaby im spojrzeć w twarz, i gdyby obserwowali ja teraz udręczoną lekturą, spaliłaby się ze wstydu.


W bibliotece na końcu opowieści spotykają się czytelnicy wszystkich pokrojów i spowiadają się ze swojego czytania.

Być może nieważny jest ani autor, ani tytuł, ani nawet całość.

Czy możemy nacieszyć się tylko fragmentem? Czy to za mało by ugasić pragnienie?


Być może potrzebą nie jest wcale czytanie, lecz zdobycie całości, całości dobrze ułożonej, takiej, nad którą ktoś ma kontrolę, innej od nieprzewidywalnego przebiegu wypadków, który rozstraja nasz mózg zaprojektowany do strukturyzowania. Wypracowane sformułowania ułożone jeden obok drugiego nie mają znaczenia, jeśli nie wiodą od początku do końca. Lecz co jeśli autor tak właśnie powie: tu w połowie słowo się zaczyna i w połowie się kończy. W takim momencie, przy takiej lekturze zdajesz sobie sprawę, że jesteś ofiarą kpiny. Będziesz nią wciąż, bardziej tylko świadomy i zatem bardziej pokorny dasz się usidlić opowieściom według zamysłu ich bezczelnych, szalonych autorów.


Och, takie powinny być powieści. By móc zaśpiewać o nich:

I fall in love so easily,

I fall in love to fast…

45 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
Moje historie: Subscribe
bottom of page