top of page
Moje historie: Blog2

Jesteśmy chyba ponad tęczą?

Zaktualizowano: 28 sty 2021

Po wirtualnym świecie rozeszło się wezwanie o produkcję muzyki trzynastego w piątek, by powstrzymać pecha i rozchmurzyć się nawzajem. Usiadłam więc kilka minut przed osiemnastą w ramie drzwi balkonowych i zaczęłam brzdąkać na ukulele to, co pamiętałam i mogłam jeszcze wyciągnąć nieprzygotowanym głosem. Ukrywałam twarz za krzesłem ogrodowym, ale z dobrego kąta obserwowała mnie kotka sąsiadki. Podobna (a może ta sama, w końcu koty mają siedem żyć) mieszkała u mojej babci i gdy miałam kilka lat, urodziła dwa kociątka – dziewczynkę i chłopca, których miałam zaszczyt nazwać: Mincia i Toto.


Pomówmy o tym, że Toto był dla mnie zawsze bohaterem ważniejszym od Dorotki, gdyż uwielbiałam psy i ciągle udawałam, że jednym jestem.


- Ale kim jest Toto?


Ach, nie wyjaśniłam. Chodziło o psa Toto, towarzysza Dorotki z Oz, to znaczy z filmu „Czarnoksiężnik z krainy Oz”. Czarującej wersji z 1939 roku, która wywarła na kilkuletniej dziewczynce ogromne wrażenie. A przede wszystkim początek – przejście tornada i porwanie domu Dorotki do niesamowitej, dziwacznej krainy, w której nie idzie się, lecz stepuje. Nie pamiętałam, co działo się na końcu i czemu w ogóle w tytule jest jakiś czarnoksiężnik. Wypierałam zakończenie, bo Dorotka traciła w nim trzewiczki i wracała do domu. A przecież Kansas było czarno-białe i nieciekawe.


W studyjnym kinie w domu kultury, gdzie starszy pan klimatycznie dziurawi bilety, uświadomiłam sobie, jak blisko mnie była niegdyś Judy. Co prawda na film reżyserii Ruperta Goolda wybrałam się z powodu Renée Zellweger. Lecz ostatecznie obie panie przemówiły do mnie, do małej dziewczynki we mnie i do kobiety we mnie. Sama już nie wiem, która z nich odezwała się, do której.


Na filmie o Judy ciężko zresztą myśleć o Judy. Myśli się o kobiecie – zrozpaczonej, zdewastowanej, starganej. O kobiecie, która wciąż jest dzieckiem, którą wciąż trzeba się opiekować. A dziecko jest trudne. Nie słucha się. Nie staje na wysokości zadania. Zastraszono je, by takie nie było, a ono z przerażenia, że zawiedzie, takie właśnie się stało. Ono myśli, że opiekun musi zarabiać. Tym bardziej, jeśli jest się trudnym dzieckiem, wyjątkowym dzieckiem, wtedy opiekun musi zarabiać jeszcze więcej. Lecz, kiedy opiekun zarabia już zbyt dużo i za długo, dziecko zaczyna się buntować. Staje się jeszcze bardziej trudne, a zarazem jeszcze bardziej wystraszone życiem na zewnątrz, poza reflektorami, przestraszone tym, co zbyt rzeczywiste, przestraszone powrotem do Kansas. Dlatego umila się i przeprasza.


Bycie nieszczęśliwym przypomina trochę bycie deszczem. Takim nawet ładnym deszczem, melodyjnie dudniącym o parapety, ale rozlewającym się po chodniku z poczuciem ogólnego niezadowolenia z siebie. Wiecznie nagim deszczem, który wszyscy widzą i który w tym samym momencie zachwyca i przeszkadza. Czasem spadasz jedną kroplą na wysunięty język młodzieńca i czujesz się jedną kroplą żywy. Czasem przedstawiasz siebie z hukiem, a po występie rozlegają się okrzyki uznania nad tęczą, którą wyczarowałeś.


Rozumiesz zbyt mocno ten żal i lęk. Jej kobiecość, zmarszczona i zmęczona twarz – a w duchu rozradowane dziecko i dziecko przestraszone. Pierwsze pragnie uścisku i pocałunku młodzieńca, zaczęcia wszystkiego od nowa tak jak w krainie baśni. Drugie nie daje sobie rady z obezwładniającym poczuciem, że się zawiedzie, tak mocnym, że paraliżuje je w hotelu i nie pozwala wywiązać się z obowiązków, i w końcu sprawia, że rzeczywiście zawodzi. W chwili uspokojenia budzi się kobieta i próbuje obrócić wszystko w żart. Odpowiada uśmiechem na pełne pożałowania spojrzenie lekarza. Może ma rację, przewracając oczami. W końcu doktor żałuje Dorotki, a nie Judy.


W ramie drzwi balkonowych, zmierzając do końca krótkiego koncertu na pocieszenie w czasie zarazy, przypominam sobie, jak bardzo nie podobała mi się dramatyczność ostatniej sceny, banalność komediowego wątku dwóch oddanych fanów, którzy kończą za Judy „Somewhere over the rainbow”, bo jej brakuje już siły, by powtarzać słodkie kłamstewko o szczęściu. I zawstydzenie, które poczułam, bo łzy napłynęły mi do oczu z zupełnie innego powodu, a wszyscy myśleliby, że właśnie z tego. Z nostalgią odrywając się od tego wspomnienia, zaczynam jednak brzdąkać:


Someday I'll wish upon a star

And wake up where the clouds are far behind me

Where troubles melt like lemon drops

Away above the chimney tops

That's where you'll find me.



Over the rainbow, słowa Harold Arlen, E. Y. Harburg

Judy Garland w, Presenting Lily Mars (1943), Clarence Sinclair Bull - Metro-Goldwyn-Mayer publicity photographer.


28 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

The Crown

Moje historie: Subscribe
bottom of page