top of page
Moje historie: Blog2

Prawdziwe (nie)włoskie miasto - czyli z przygód mediolańskich

Moje włoskie destynacje podróży wiążą się zazwyczaj z eksploracją i zbieraniem materiałów do książki, o której marzę stanie się któregoś dnia częścią waszej biblioteczki. Nie sposób nie wspomnieć o niej między słowami, tłumacząc, dlaczego przywiało mnie tam, a nie gdzie indziej albo dlaczego patrzę z jakiejś dziwacznej perspektywy na miejsca i budynki.


Czasami jednak okazuje się, że kierunek jest mało interesujący z punktu widzenia twojej twórczości i wpadasz w popłoch, nie wiedząc, co w tym miejscu chcesz zobaczyć. W przypływie paniki wpisujesz w wyszukiwarkę: „dziesięć najważniejszych miejsc do zobaczenia w…”. Oblewasz się rumieńcem, bo twoja reputacja mola książkowego ma się nieadekwatnie świetnie w porównaniu do rzeczywistości. Inni mają cię za kogoś, kto zawsze wozi ze sobą przewodnik lub wyciąga z rękawa ciekawostki, komentując „skromnie”, że przeczytał o tym miejscu kilka książek (często te same kilka użyte poprzednim razem).

"Vulcan's forge" by Pier Francesco Mazzucchelli (Morazzone), after 1599, Castello Sforzesco, Pinacoteca, Milan

Właściwie, jeśli pragnę dołączyć do świata blogów podróżniczych, powinnam nauczyć się kolekcjonować „dziesięć najważniejszych miejsc” i „pięć ciekawostek” z każdego miasta czy regionu. Bądźmy praktyczni – tego szuka każdy zainteresowany, ocknąwszy się w dniu wyjazdu z pytaniem „to jak się nazywała ta miejscowość?” W poradnikach, które udało mi się nadgryźć, piszą, że sukces blogowy to po pierwsze statystyki, po drugie mała ilość słów na akapit, po trzecie możliwość skondensowania tekstu do nie więcej niż piętnastu podpunktów . Zmniejszyłabym tę liczbę do sześciu – to mniej więcej tyle, ile cyfr telefonu jestem w stanie zapamiętać. Z jednej strony zgadzam się z tym z całego serca – niektóre teksty są tak trudne do strawienia, że powinny ograniczyć się do samych podpunktów – z drugiej strony na myśl o takim pisaniu dostaję ataku histerii. Nie mogę tak! I nie chcę tak! Więc co mi pozostaje? Chyba tylko skondensować pragmatyzm z moim przejaskrawionym stylem i mieć nadzieję, że nie zatrujecie się nim pokarmowo (lub nie połamiecie na nim języka, jeśli ktoś jeszcze ma w zwyczaju czytać na głos)

Nie męcząc dalej przydługiego wstępu z trudnością osoby rozwlekłej, przechodzę do sedna.

 

Ostatni dzień drugiej dekady dwudziestego pierwszego wieku. Późnym wieczorem w granicach Lombardii.


Znajoma Włoszka z Bergamo powiedziała nam, że prawdziwe Włochy to te na północy. Przez północ miała na myśli teren od Alp do Niziny Padańskiej.

- A zatem czym jest południe?

- Afryką.

Jak bardzo humorystyczne się może wam to w tej chwili wydawać, w życiu codziennym okazuje się podziałem całkiem na serio. Po pierwsze to na północy (czyli we Włoszech) rozkwita świat mody. Rozkwita w każdym calu i w każdym mieszkańcu. W Bergamo nie można wyjść na lody w byle jakim swetrze i bez makijażu. I chociaż na przykład Toskańczycy uwielbiają zakupy, to jednak nie wydają się użalać się nad swoim wyglądem. Po drugie to na północy włoski brzmi tak, jak powinien - skonsolidowany z pokaźnej mikstury regionalnej. Już trochę na południe, a dialekty zaczynają przyprawiać cię o zawrót głowy.

Lecz wjeżdżając do Mediolanu, myślę „być może to iluzja wieczoru, a być może to najmniej włoskie z włoskich z miast”. Nawet Rzym wita przyjezdnych kolumnami cyprysów i palm, starymi domostwami o zamszonych dachówkach dzielnie trwających wśród koniecznych zabudowań nowego wieku – dróg ekspresowych, lotnisk i parkingów. W Mediolanie nowa era zwycięża wioskami bloków, fabrykami, zaplątanymi ścieżkami autostrad zjeżdżających do różnych sektorów miasta. Jedna z nich wprowadza mnie do prawdziwej metropolii, czyli miasta, z którego nie można uciec.

Uciec znaczy móc odbiec od warkotu i zaduchu w zalesioną, spokojną prowincję. Ta jak zrobić to można na przykład we Florencji, jeśli tylko się zechce. I wcale nie trzeba robić tego często, skoro można zechcieć.


Czy zatem przekraczając wody Padu, znalazłam się w Europie?

Naviglio Grande

Miejsce numer jeden, w którym można (w zależności od stanu cielesnego) umilić sobie noworoczny poranek

Trzeba wysiąść na Porta Geneva. Tam, przed żółtym budynkiem stacji kolejowej, na turkusowej gitarze elektrycznej gra starszy mężczyzna.


Naviglio Grande Milano travels city canals
Naviglio Grande

Tutaj na południu miasta ostały się pozostałości niegdyś rozbudowanej sieci kanałów – tak zwane Naviglio Grande. Dziś nazwałabym je gorszą wersją kopenhaskiego Nuyhavn. Zawieszone nad wodą światełka błyszczą niewyraźnie przyćmione słonecznym, choć chłodnym dniem. Wzdłuż kanału paradują jamniki w wymyślnych ubrankach. Jest Nowy Rok i kawiarnie są w większości pozamykane. Na spuszczonych roletach kolorowe murale reklamują restauracje. Wieczorem niektóre z nich zostaną otwarte, by gościć aperitifem i bufetem, które po raz pierwszy podano tutaj razem na złość prowincjonalnemu zwyczajowi, by do posiłków pić jedynie wino.


Właściwie podtytuł tego punktu/rozdziału/podrozdziału powinien brzmieć „umilić sobie noworoczny poranek i noworoczny wieczór”. Zupełnie niespodziewanie wróciłam na Porta Genova tego samego dnia wieczorem, wdawszy się w centrum miasta w rozmowę z włoskim żołnierzem. Wysoki blondyn (wyglądający raczej na Francuza) był, tłumaczę, w cywilu i szukał drogi na metro. Rozmowa po włosku szła mi tak świetnie, że wylądowałam na kolacji z dwoma Włochami i jedną Włoszką, którzy, ku mojemu popłochowi, omawiali swoje historie miłosne.


Zdecydowanie przekroczywszy limit słów na jedno miejsce, przechodzę dalej…


Duomo i Galleria Vittorio Emanuele

Jako sceneria uwolnienia Pepy

Idąc w stronę Duomo, mijamy sklepy odzieżowe i jeszcze raz sklepy odzieżowe (z kilkoma interesującymi punktami do obejrzenia na zdjęciach). Mediolan to miasto mody i nie daje ci o tym zapomnieć choćby na chwilę. W pobrudzonym nieco płaszczu i postrzępionych nogawkach spodni czuję się tu nieco nieswojo, staram się więc, mimo zimna, nie zapinać się, bo, jak wiadomo, niezapinanie się jest wśród modnisiów dobrze widziane.


Po drodze udaje się wstąpić do cafeterii, gdzie można zamówić cappuccino chocolate lovers wypowiedziane mocnym włoskim akcentem, które po kilku razach zaczyna brzmieć jak ukryta sugestia. Biała, ciemna i różowa czekolada spływa po kubku jakby była jego wypukłą częścią. Gdy się zapomnisz i chwycisz go - jak masz w zwyczaju przytrzymywać filiżankę z kawą – cóż, będziesz musiał jak dziecko oblizać palce z klejącej się słodyczy.

W końcu dochodzimy na Piazza del Duomo i spoglądamy na katedrę Santa Maria Maggiore. Choć trochę trudno ją dostrzec, gdyż wciąż demontują metalową scenę postawioną z okazji sylwestra. Lecz to ciekawszy widok. Udaje mi się zrobić zdjęcie z robotnikami ostrożnie rozbierającymi rusztowania na tle neogotyckiej fasady, architektonicznego monstra, które należy zobaczyć w ciągu swojego życia chociaż raz. Na konnym posągu Wiktora Emmanuela II siadają bez wstydu gołębie. Pod nimi na posadzce tłum przelewa się i omija stoiska z balonami z helem. Zadowolona z siebie świnka Pepa wyrywa się z rąk zrozpaczonego dziecka i szybko niknie na płachcie niebieskiego nieba, machając „Auguri”.

Porta Venezia i Porta Nuova

Coś miłego dla wzroku i drugie, co może niekoniecznie

Galleria Vittorio Emanuele travels Mediolan city
Galleria Vittorio Emanuele - świątynia zakupów

Próbując wyobrazić sobie Mediolan z piętnastego wieku zawędrowuję do Porta Venezia przez Gardini Idro Montanelli do Nowej Bramy. Zgaduję bowiem, że wjeżdżało się przez nią do miasta, podróżując ze strony Monzy czy też Oreno, skąd do metropolii przybył swego czasu młody Giacomo Caprotti (uczeń i przyjaciel Leonarda). Zapewne jeszcze przed bramą zaczynały się zabudowania kamienno-drewniane, ponieważ oprócz nowożytnego pasa murów miał miasto otaczać jeszcze stary romański krąg obronny. Przed nimi być może rozciągały się łąki, pola uprawne, świerkowe lasy… Dziś przed bramą sięga ku chmurom szpiczasta wieża banku europejskiego, naokoło wznoszą się zaś nowoczesne zielone bloki, których założeniem ma być bluszcz obrastający balkony (nie było to przecież niegdyś zwyczajnym precedensem). Klasyczna Porta Nuova jest za to nieco zapomniana, w porównaniu do tej weneckiej obwieszonej czerwonymi światełkami. Przy Bramie Nowej lepiej zatkać noc. Przyśpieszmy kroku...

Brera

Tramwaje i obrazy

Z dziecięcą ekscytacją wsiadam do tramwaju z 1928 roku, takiego z babcinymi lampami i drewnianymi siedzeniami. Do takich chłopcy dosiadywali się na gapę, stając na wysuniętym schodku przy otwartych drzwiach. Przy obecnej szybkości tych zabytków można by spokojnie kontynuować owy precedens.

Pisząc o swoich podróżach, należy zawsze zaznaczyć, które miejsce uważasz za ulubione i najlepsze. Mój wybór pada na Brerę, bo jest tam (1) najbardziej włosko (to znaczy afrykańsko) w całym Mediolanie; (2) jest tam Academia di Brera, w której uczy się rysunku moja przyjaciółka i w której można w przerwie obiadowej nakarmić się widokiem obrazów Andrea Mantegny lub Rafaela. Do rozpoznania z lekcji historii sztuki: nieproporcjonalny Jezus z „Opłakiwania zmarłego Chrystusa” i „Zaślubiny Maryi z Józefem”. Dla świrów takich jak ja do zebrania ciekawe i śmieszne wyrazy twarzy.

"Heraklit i Demokryt" - pierwszy płacze drugi śmieje się nad losem świata. Bramante, 1486.

Spytacie dlaczego nie polecam obejrzeć czegoś bardziej typowego, jak wnętrze Duomo lub Ostatnią Wieczerzę? Oba są zbyt zatłoczone, Do drugiego bilety wykupione na dwa tygodnie do przodu. Poza tym jeśli wiesz dokładnie, co zastaniesz – zniszczone, wyblakle kolory od pary z ust i potraw które jadano w refektarzu – odechciewa ci się stawać w kolejce przed ósmą rano. Och, dlaczego w ogóle ktoś miałby spędzać całe dnie bez jedzenia i picia (malując jeszcze raz powtórzę w refektarzu!) na doskonaleniu fresku, który jest dekoracją do (wybaczcie) refektarzu? Zarazem niesamowite i już niezaskakujące, że Mistrz dokończył ten projekt stosunkowo szybko, w porównaniu do reszty swoich pomysłów.

Nie czujcie się proszę zniechęceni. Być może część z was słusznie uznała, że tłumaczę powyższym wywodem swoje lenistwo. Następnym razem, jadąc do Mediolanu zarezerwuję sobie wizytę na dwa miesiące przed. To w końcu Leonardo!


Palazzo Sforzesco


W sylwestra przed bramą Palazzo Sforzesco zebrał się tłum Mediolańczyków, by o północy otworzyć szampana i pooglądać fajerwerki. Zdaje się było to bardziej miejsce dla tych, którym nie chciało się pchać pod Duomo albo zapragnęli porzucać sobie tanimi gadżetami pirotechnicznymi nie dającymi zbyt wiele światła, za to skutecznie ogłuszającymi.

Palazzo Sforzesco w Sylwestra

W dzień Palazzo ukazało się jako forteca z prawdziwego zdarzenia, naszpikowana szparami kuszniczymi. Większość fortyfikacji zajęta jest wielkim placem manewrowym, z tyłu, w dawnym pałacu mieści się muzeum. W pierwszą niedzielę miesiąca, która we Włoszech jest tak zwanym dniem muzeów państwowych, bilety kosztują łaskawe dwa euro mniej (lecz za takie pieniądze można kupić cappuccino, a to pije się na włoskich wycieczkach codziennie). Muzeum jest spore, lecz najciekawsza jego część znajduje się na parterze, gdzie można obejrzeć stare komnaty i salę udekorowaną freskami Leonarda – cudownym spleceniem drzew przypominający nieco leonardowskie rysunki anatomiczne, co prezentuje dość interesująca wizualizacja. Na piętrze jest wystawa mebli i galeria z obrazami. Można się też napatrzeć na wspaniałą, kolorową majolikę i dowiedzieć czegoś o instrumentach muzycznych.



Ecco Lecco

Jezioro Como

Przy ładnej pogodzie można dostrzec z niektórych miejsc Alpy – potężny masyw górski zdaje się zawładać niebem. Nieco niewyraźny i blady z poduszką śniegu zlewającą się z chmurami. Chcesz się do nich dostać, bo tęsknota do Alp leży poza ludzkim pojęciem afektu. Moja ściska serce odkąd dziesięć lat temu obudziłam się po całonocnej podróży w dolinie między wysokimi, ośnieżonymi wierzchołkami. Jadąc dalej na południe nie można napatrzeć się, jak po każdym tunelu następuje nowy cud krajobrazu. Po takim spotkaniu nie marzysz o niczym więcej, jak o tym, by ruszyć szlakiem i nigdy nie wracać.


Przednóżek Alp znajduje się trzydzieści minut pociągiem od Mediolanu, więc niewiele trzeba by znaleźć się w górach. Na przykład nad jeziorem Como, w Lecco. Nad rozlewiskiem spoczywają ciche i spokojne granie, a w oddali śnieżą się głębokie Alpy do których pragniesz dojść i przytulić się, czy raczej w zaślepieniu swoim ofiarować. Być może nie polubiłeś paryskich ulic Mediolanu, przytłaczającego zgiełku, lecz oto drogi zawiodły cię do dobrego miejsca z najlepszym przyjacielem. Siadając nad wodą czerpiesz świeże powietrze. Wypełnia cię mistyczny spokój. Czujesz tę chwilę i nie chcesz jej wypuścić - w tym miejscu i w tej chwili wszystko jest idealne.


Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
Moje historie: Subscribe
bottom of page